magnetofon
Archiwum bloga

Nieskomplikowane, zaniedbane, najważniejsze

Dzisiaj zacznę od obrazka, który nie wiem dlaczego właściwie, nagle mi się przypomniał.
Z obrazkami z przeszłości tak już jest.
Pojawiają się nie wiadomo dlaczego, a potem nie chcą zniknąć, jakby się czegoś domagały.
A człowiek nijak nie może dojść o co może w tym chodzić.

Obrazek wygląda tak

Późne popołudnie w naszym domu. Moi rodzice, ciotka, jacyś znajomi rodziców, moja siostra i  ja.
Siedzimy wszyscy wokół urządzenia zwanego magnetofonem.

” Magnetofon kasetowy (kasetofon; pot. kasetowiec; środ. kaseciak) – przenośny lub stacjonarny, samodzielny lub jako element zestawu Hi-Fi magnetofon mogący odtwarzać i nagrywać kasety magnetofonowe, często z wbudowanym mikrofonem. Wyróżniamy kilka typów magnetofonów, ze względu na…” itd. itd.

Nasz wyglądał chyba tak, jak ten ze zdjęcia, dokładnie nie pamiętam.
Siedzimy wstrzymując oddech, żeby wyłowić dźwięki wydobywające się z marniutkich głośników. Dźwięki są niewyraźne.
Do tego ja i siostra nie rozumiemy zupełnie sensu słów, które się z nich wydobywają.
Jednak dorośli co chwila wybuchają głośnym śmiechem, a my śmiejemy się razem z nimi.
Śmiejemy się nie wiedząc kompletnie dlaczego, ale jesteśmy szczęśliwe. Czujemy się bezpiecznie.
Co w tym niezwykłego?

Krótkie wprowadzenie

Jak widzicie, skoro wiem co to jest magnetofon, to znaczy, że wychowywałam się wczasach, kiedy nie było komórek i komputerów.
Telewizja była czarno-biała.
O 19.00 wyświetlano telewizji jedną bajkę na dobranoc i po dobranocce szło się spać.
Nie było reklam.
Wyobrażacie sobie, że zamiast tego między jednym i drugim programem wyświetlane były widoczki z uspokajającą muzyką? Toż to szok.
Telewizor włączało się i przełączało z jednego kanału  na drugi, bo były tylko dwa, za pomocą guziczka przy telewizorze. Nie było pilotów. Trochę się człowiek nachodził.
Popołudnia spędzało się w długich kolejkach, żeby kupić coś, co wyglądało, jak brudne szmaty, a okazywało się flakami, które mama tak przyrządzała, że pamiętam do dzisiaj, jakie były dobre.
Wychowywałam się w czasach, kiedy chodziło się popołudniami, jeśli nie stało się w kolejce, na spacery z rodzicami, bo był na to czas.
W czasach, kiedy rodzice przyjmowali i chadzali do znajomych, grali w karty, albo dyskutowali zawzięcie, a dzieciaki ganiały po podwórku.
I nikt się z nikim tydzień wcześniej nie umawiał.
W sklepach nie było właściwie nic i wszystko było głównie szare, ale przy głównym deptaku wieczorem świecił się ogromny kolorowy neon, który przedstawiał pana w meloniku i z laseczką. Uwielbiałam na niego patrzeć.
Miałyśmy piękne, zrobione przez mamę na szydełku sukienki. Śliczne torebeczki.
Miałyśmy dwa, każda swój, wózeczki dla lalek.
Były czerwone, a w każdym poduszeczka i kołderka, zrobione, a jakże, przez mamę na szydełku.
Jeździliśmy co roku na wakacje.

To nie jest żadna martyrologia

Nie chcę napisać, że „kiedyś było jakoś fajniej”
Wspominam.
I myślę, jak to jest, że bez samochodu mogliśmy na piechotę, we czwórkę przejść przez całe miasto bez narzekania, a rodzice wracali z kupionym dywanem na ramionach.
Ciężki był, jak cholera podobno.
Nie mieliśmy tylu sprzętów ułatwiających nam dzisiaj życie.
Żeby znaleźć jakąś  informację, trzeba było pójść do biblioteki. Czy ktoś jeszcze pamięta, jak szukało się indeksów w milionie kart upchanych w małych szufladkach?
W zasadzie to koszmar na dzisiejsze realia. Ile trzeba było na to poświęcić czasu.
A jednak to miało swój smak. Lubiłam to.
Był w tym spokój. Było na to miejsce i był na to czas.
Dzisiaj nie ma na nic czasu.
Zastanawiam się, co z tym zrobić, bo tak nie można żyć.

Mam mnóstwo pięknych wspomnień z dzieciństwa.
Nie było idealne, złe wspomnienia też się znajdą, ale pamiętam całe mnóstwo wspólnych chwil.
Bardzo ważnych, jak się dzisiaj okazuje.
A jakie wspomnienia będą miały kiedyś nasze dzieci?
Ciągły pośpiech? Jeszcze to i jeszcze to trzeba. A potem już wszyscy są tak zmęczeni, że każdy chciałby zaszyć się w jakimś kącie.
I do tego te cholerne komórki, które ciągle dzwonią. W których zawsze jest coś do sprawdzenia i do obejrzenia.
I co z tym zrobić, kiedy nawet zastanowić się porządnie nie ma kiedy?
Moje dzieci, zwłaszcza młodsza córka, nie lubią chodzić na piechotę. Bo przyzwyczaiły się, że wszędzie jeżdżą.
Tak, moja wina.
Ostatnio muszą chodzić, bo zastrajkowałam. Wolę iść, niż stać w korku. W efekcie i tak zawsze wszędzie jestem szybciej.
I co usłyszałam?
– Mamo, wiesz, ja lubię, kiedy tak sobie idziemy.
– Dlaczego?
– Bo sobie możemy porozmawiać.

No i o to chodzi

To za mało. To nie wystarczy, ale to już jakiś krok w dobrym kierunku.
Prowadzimy takie życie, że właściwie nie ma na nic czasu. W ciągu tygodnia rosną zaległości, więc w każdej wolnej chwili próbujemy je nadrabiać.
Efektem jest zmęczenie i podenerwowanie wszystkich.
A potem to już tak trudno rozmawiać.
Nie sprawdzają się jakoś u nas żadne wymyślne pomysły typu: słoik z pytaniami, buźki za dobre i złe uczynki, karteczki przyklejane tu i ówdzie, listy i tym podobne sprawy.
U nas trzeba tylko najprościej jak się da.
Moje córki wstają rano i przychodzą, rozkładają ręce i  mówią: mama, przytul.
Przytulam i czuję, jak całe moje napięcie wyfruwa, ale najpierw przez ułamek sekundy w mojej głowie jest walka – przecież się śpieszę. A one są takie przez ten ułamek czasu przecież szczęśliwe.
Czy to jest normalne?
Czy to tak powinno wyglądać?
Nie, nie i nie. Nic nie jest tak ważne, żeby tego nie zrobić.
Jednym słowem, niezbędny jest reset.
Jednym słowem potrzebne są wspólne chwile, choćby najkrótsze. Momenty zatrzymania, wspólnego popatrzenia w jedną stronę, zainteresowania obrazkiem namalowanym z wielkim trudem, udanym stanięciem na rękach, wypracowanym w pocie czoła przez siedem wieczorów.

Tak, te nasze dzieci chcą ciągle czegoś nowego, co wcale nie oznacza, że muszą to mieć.
Tak, stroją miny do telefonu nagrywając te swoje durne filmiki, czym mnie osobiście doprowadzają do białej gorączki.
Tak, połowa z nich chce zostać youtuberem.
Tak, lepiej im idzie obsługa smartfona, przynajmniej lepiej niż mnie, ale tak naprawdę najbardziej potrzebują nas, rodziców.
I czasu spędzonego z nami.
Możemy nawet nic nie mówić.
A może nawet lepiej nic nie mówić, bo wtedy się można sporo dowiedzieć.

Wiecie, że ja tu piszę o nastolatce i prawie nastolatce czyli wariatkach , które co dwie minuty wpadają w czarną rozpacz, histerię na przemian z euforią i wariackim śmiechem nie wiadomo z czego?
Nie piszę o malutkich, cieplutkich przytulaskach. Już nie.
Mam wrażenie jednak, że im te przytulaski dzisiaj są szczególnie potrzebne.
Bez względu na to, jak bardzo czasem udają, że nie.
Wspólne chwile, bycie razem.
Niby drobiazg, niby coś, co jest na wyciągniecie ręki, a jednak zaniedbane.
A ile daje radości i ile pozostawia wspomnień.
Nie zapominajmy o tym w pośpiechu, bo potem jedno słowo za dużo wystarczy, żeby zniszczyć zbyt wiele.
Z powodu żalu za tym, czego nie było i nie ma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *