Archiwum bloga

Prosta historia

Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć pewną historię z mojego życia, która była i jest dla mnie bardzo ważna. Zastanawiałam się długo czy o niej opowiedzieć, bo dotyczy tematu, który dla wielu ludzi, jak obserwuję, jest czy stał się wstydliwy, niechciany, obojętny, drażniący. Historia dotyczy mojej wiary.

Historia wydarzyła się wiele lat temu, kiedy studiowałam w Krakowie. Poznałam dziewczynę, która pochodziła ze wsi niedaleko Bochni.
Bardzo się z Zosią zaprzyjaźniłyśmy i wkrótce przyjaciółka zaprosiła mnie do swojego domu na weekend. Ja do domu miałam wiele dalej, więc chętnie się zgodziłam. Tym bardziej, że wtedy nie znałam wsi.
Urodziłam się w mieście i w mieście się wychowałam, cała moja najbliższa rodzina mieszkała w mieście.

Pojechałam i poznałam jej mamę. Przyjaciółka uprzedziła mnie, że mama jest surowa i nie bardzo lubi obcych, ale zgodziła się, żebym przyjechała ze względu na nią.
Po takim wstępie jechałam wystraszona, a zaraz za furtką powitała mnie niska, silna kobieta o siwych, całkiem białych włosach upiętych w kok. Stanęła przede mną, spojrzała mi w oczy i podała rękę. Uścisnęła moją konkretnie i krótko. Ręka była sucha i twarda. Zaprosiła mnie do domu i pokazała gdzie mam się rozgościć.

A potem była kolacja. Prosta, z mlekiem i upieczonym przez nią chlebem, którego smak pamiętam do dzisiaj.
Zostałam przyjęta do rodziny. Tak mogę powiedzieć. Czułam się tam, jak w domu. Nie byłam gościem. Kiedy przyjeżdżałam, dostawałam, jak każdy w domu, a przyjaciółka miała dziewięcioro rodzeństwa, jakieś konkretne zadanie. Z najmłodszą siostrą wyganiałam nawet krowy. Kiedy opowiadałam o tym w domu, nikt mi nie chciał uwierzyć.
Zakochałam się w tym wszystkim. W tym cudownym miejscu z jego ciszą i czarną, jak smoła nocą, w której słychać było latem świerszcze, a zimą skrzypienie śniegu pod psimi łapami. Zakochałam się w tej rodzinie i chociaż bardzo kocham swoich rodziców i siostrę, bardziej wolałam wizytę na wsi u przyjaciółki niż wizytę we własnym domu.

Pani Michalina była bardzo zapracowaną kobietą. Wstawał o świcie, a kładła się najpóźniej ze wszystkich w domu. W gospodarstwie były krowy, świnie, kozy, konie i oczywiście kury, gęsi i kaczki. Ona zajmowała się wszystkim. Dzieci pomagały, ale tak naprawdę wszystko było na jej głowie.  Czasami była niesamowicie zmęczona, a mimo to nie była nieszczęśliwa.
W ciągu każdego dnia były dwa ważne momenty. Obiad, do którego bez względu na wszystko, na to czy praca była wykonana czy tylko w połowie zrobiona, siadali wszyscy. A po obiedzie zawsze była chwila na rozmowę. Gdybyście wtedy zobaczyli jej oczy. Nie można tego opisać, ale tak wygląda szczęście.
Drugim momentem była wieczorna modlitwa.
Ona naprawdę mogła być tak zmęczona, że po prostu padała na twarz, a mimo to nigdy nie położyła się spać bez modlitwy. Czasami zasypiała z różańcem w ręku, ale nigdy go nie zaniedbała.
To była w ogóle bardzo religijna rodzina. Może lepiej będzie, jeśli napiszę, że była bardzo wierząca. Bo ta ich, a zwłaszcza pani Michaliny, religijność nie była pusta. To była po prostu potrzeba serca.

Ja w tym czasie, jakby to ładnie napisać, kontestowałam.
Chodzenie do kościoła nie było dla mnie. Modlitwa i te wszystkie obrzędy wydawały mi się jakieś śmieszne, na pokaz, niepotrzebne i bez sensu. Okropnie mnie drażniła hipokryzja ludzi, którzy byli, jak mówili wierzący, a ja widziałam coś innego.
Odczuwałam jakiś brak, ale nie kojarzyłam go z Bogiem.

Czułam się na początku u nich niezręcznie, bo nie wiedziałam jak się zachować. Bałam się, że moja nijaka postawa będzie źle odebrana, że może będą mnie do czegoś namawiać, do czegoś, czego nie chcę.
Nic takiego się nie stało.
Oni robili swoje, a ja mogłam robić, co chcę, ale równocześnie nie byłam poza nawiasem. Kiedy rodzina zbierała się, żeby pomodlić się za brata, który był księdzem i przebywał na Ukrainie, zaprosili mnie. Oni się modlili, a ja byłam z nimi. Zobaczyłam wtedy coś, czego nie znałam wcześniej. Nie wiem, jak to nazwać: wspólnota, jedność, miłość, zaufanie. Wszystko po trochę.
A potem zaczęłam zwracać uwagę na takie drobne gesty, pojedyncze słowa.
Kiedy pani Michalina kroiła chleb, robiła znak krzyża. Kiedy wszyscy martwili się o pogodę przed wycieczką, bo zanosiło się na burzę, mówiła: nie martwcie się na zapas, zostawcie to Bogu, już On o wszystko zadba i szła nawet bez chustki na głowę. Wszystko, co robiła, powierzała Bogu.
I to nie było na pokaz, to płynęło z serca, ona była całkowicie przekonana, że On jest z nią i jej pomaga. I oddawała Mu z uśmiechem tą całą swoją mękę, w której musiała żyć.

I tak pani Michalina nie mówiąc  nic, nie wykonując nawet jednego gestu w tym kierunku, sprawiła, że poczułam, że chcę tak, jak ona. Że potrzebuję takiej wiary. Nawróciła mnie, a ja poczułam spokój.
Różnie później bywało raz lepiej, raz gorzej.
Niejeden raz przekonałam się sama,  jak to jest z tą hipokryzją i nauczyłam się być odrobinę bardziej wyrozumiała dla innych, bo nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda.
Poznałam wielu wspaniałych ludzi, ale to pani Michalina zawsze pierwsza pojawia się w mojej głowie, kiedy coś zaczyna się chwiać. Ona mi pokazuje na kogo mam patrzeć.

Ot, taka sobie prosta historia, a ile zmieniła w moim życiu.
I ona mi pokazuje również, że zawsze warto żyć dobrze, bo nigdy nie wiadomo, kto na nas patrzy i jakie wnioski może wyciągnąć. Możemy swoim byciem komuś bardzo pomóc, albo bardzo zaszkodzić, bo nie jesteśmy sami i nie żyjemy tylko dla siebie.

9 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *