Śpiewoterapia

Kiedyś już pisałam, że śpiewam sobie w chórze.
Nic wielkiego, chór parafialny. Można by pomyśleć: amatorzy. Pośpiewają, trochę pofałszują i rozejdą się do domów w poczuciu dobrze spełnionego, we własnym mniemaniu, obowiązku.
I tak się składa, że rzeczywiście poza panią dyrygent nasz chór to sami amatorzy, ale o amatorce nie ma tutaj mowy.
Nie radzimy sobie często, cóż pewnych spraw nie da się przeskoczyć, albo przynajmniej nie od razu się da.
Jednak pracujemy wszyscy na tyle sumiennie, że po trzech latach wspólnego śpiewania, zrobiliśmy pewne postępy. Co ważne, słyszalne postępy. Mamy nawet jeden sukces na swoim koncie.
Gdyby nie jedyna wśród nas profesjonalistka, która kocha to, co robi i chyba nas też lubi, nic by z tego nie było.
Charyzma, upór i zaangażowanie są zawsze ważne, w każdej sytuacji.
A nasza praca?
Właśnie wróciłam z próby. Jestem zmęczona, ale szczęśliwa. Kocham to robić, choć jednocześnie wiem, że nie brzmi to tak, jak powinno. Próbuję i wciąż się nie udaje, aż któregoś pięknego wieczora wszystko staje się jasne.
Nie mam głosu, jak dzwon, nie czytam nut, nie rozumiem czasem fachowych pojęć.
Na szczęście mam jako taki słuch.
Walczę ze swoim oddechem, walczę o właściwą emisję, a jeszcze wcześniej o właściwe ustawienie krtani i podniebienia.
O ilu rzeczach i sprawach przy okazji tego śpiewania trzeba pamiętać.
Ile się w człowieku furtek otwiera. Okazuje się, że umysł „płata” niezłe figle – nie wiesz, nie potrafisz, coś wydaje się niesamowicie trudne.
Po kilku godzinach wsiadasz do pustego samochód i eureka, jest. Potrafisz zaśpiewać. I śpiewasz do oporu.
Uwielbiam to. To moje śpiewanie ratuje mi często życie, kiedy naprawdę wszystkiego mam dość.
A teraz jest najfajniejszy czas, bo trenujemy kolędy, ale żeby nie było zbyt łatwo, nie będziemy śpiewać polskich tych najbardziej znanych i popularnych, ale na przykład tę ukraińską. Taki myk.