Zmęczenie, radość i pełna widownia. Oklaski, oklaski, oklaski
Ostatnio odbywały się w naszym domu poważne rozmowy na temat przyszłości córki w szkole muzycznej, między innymi, a już 5 marca mogliśmy po raz kolejny podziwiać szkolną orkiestrę, w skład której, jako trzecie skrzypce ta sama córka, wchodzi.
Minął już rok od przedstawienia „Dziadka do Orzechów„.
Tym razem orkiestra i Teatrownia działająca przy naszym teatrze dramatycznym pracowali wspólnie nad „Peer Gyntem” Henrika Ibsena z muzyką Edwarda Griega
O samej pracy niewiele wiem, bo się moje dziecko mało zwierzało na jej temat.
Były próby, były próby, było wiele prób, ale kiedy oni to wszystko zrobili, pojęcia nie mam.
Zostaliśmy najpierw , w połowie lutego zaproszeni do Szkoły Muzycznej na coś w rodzaju pokazu przedpremierowego.
Nasza sala koncertowa jest w sumie nie taka znowu mała, ale jednak na to, żeby pomieścić wszystkich aktorów Teatrowni plus wszystkich muzyków orkiestry okazała się odrobinę zbyt mała, więc momentami było zabawnie.
Ten pierwszy pokaz tak naprawdę można było potraktować jako coś w rodzaju próby generalnej.
Było odrobinę niedociągnięć, zgrzytów pomiędzy aktorami i muzykami. Tzn. mam na myśli sytuacje nie zgrania się jednych i drugich w czasie, zapomniany tekst, zgubione kroki.
Było już jednak widać więcej niż zarys tego, co miało się wydarzyć za trochę ponad dwa tygodnie.
I co wyglądało naprawdę ciekawie.
5 marca odbyło się przedstawienie na profesjonalnej Dużej Scenie Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, której widownia liczy sobie 560 miejsc. Wszystkie były zajęte.
Wprowadzono kilka drobnych zmian w scenariuszu, w większości wyszły całości na dobre.
Dodano dwa czy trzy piękne rozwiązania.
W występy aktorskie wpleciono pomysłowo muzyków orkiestry i samą panią dyrygent, panią Miłkę, Ludmiłę Zawadzką.
Było magicznie. Muzyka Edwarda Griega jest przepiękna i sama w sobie tworzy cudowny nastrój i uruchamia wyobraźnię, ale dodając do tego tak piękne czasami rozwiązania sceniczne, jakie udało się stworzyć twórcom spektaklu stworzono niezapomniany efekt.
Myślę, że kilka scen, a w szczególności scena śmierci matki Peera zostanie mi w pamięci jeszcze długo,
Była naprawdę wzruszająca.
Gra świateł, minimum słów, gest, muzyka, to jest to, co w teatrze przemawia wielkim głosem.
Podobała mi się też scena burzy na morzu. Teatr ma to do siebie, że przy pomocy, wydawałoby się, banalnych rekwizytów, pozwala stworzyć zupełnie inny, nierealny, niezwykły świat.
W tym wypadku wystarczyła duża płachta czarnego materiału. I muzyka. Bez muzyki to byłaby tylko czarna płachta materiału.
(komentarz: młodsza Królewna i ja 🙂
I gdzieś w tym wszystkim siedziała moja dwunastoletnia Królewna, chyba w tym momencie bez swoich dylematów. Szczęśliwa i zmęczona.
Po powrocie do domu była wykończona. Bolały ją palce i nadgarstek od wibrowania.
Była blada i jedno o czym myślała, to, żeby położyć się do łóżka.
Siedziałam na widowni w ciemnościach z młodszą Królewną, babcią i tatą i byłam szczęśliwa i dumna.
Myślałam o tym, że te jej małe skrzypce, że ona sama, taka nieduża są częścią czegoś naprawdę pięknego.
Że warto się męczyć dla takich chwil.
Że to jest coś czego nie można zatrzymać, bo nawet zdjęcia, nawet nagrany filmik nie oddadzą tego, co każdy z tych ludzi, po jednej i po drugiej stronie sceny czuł w każdej minucie tych dwóch godzin.
To jest coś, co można zatrzymać tylko wewnątrz i coś, co prawdopodobnie niejednemu z artystów pomoże w chwilach zwątpienia we własne siły, możliwości, sens.
A niejednemu widzowi da chwilę wytchnienia, kto wie w jakim momencie.
Ja naprawdę tak to widzę. Tak mało mamy takich chwil, w których nasza dusza może po prostu odpocząć. Wciąż się spieszymy, wciąż coś załatwiamy, wciąż coś udowadniamy sobie i innym, a ona tam w środku płacze. I boli.
I takie chwile są po prostu bezcenne. Myślę, że dla artystów najbardziej, ale i dla widowni.
W szczególności w tym momencie, dla tej właśnie widowni, również.
Już przy okazji Dziadka do Orzechów pisałam, że czuję się częścią tego wszystkiego. Myślę, że pozostali rodzice i dziadkowie czują podobnie.
Nie, nie było idealnie. Myślę, że głównie od strony aktorskiej.
Może dlatego, że aktorzy są na pierwszym planie, a są przecież amatorami? Muzycy mają możliwość lepszego kamuflażu, tym bardziej, że są schowani.
Stres zrobił swoje, ale piękne w tych kilku potknięciach było to, że oni sobie pięknie, inteligentnie pomagali.
Myślę, że część osób nawet nie zorientowała się, że coś jest nie tak.
Gdyby ten spektakl miał być grany dla innej publiczności z pewnością trzeba by go jeszcze odrobinę dopracować, albo raczej dopróbować po prostu, żeby utrwalić pewne rzeczy.
Dla nas był wspaniały już na tym etapie, bo my kochamy tych wszystkich ludzi na scenie.
Bo ich w większości znamy.
Z niektórymi się zaprzyjaźniamy, czasem sobie pomagamy, bo wiemy, jak wiele pracy włożyli wszyscy w to przedstawienie.
Wspaniale jest w tym uczestniczyć.
Dlatego klaskaliśmy, aż nas ręce bolały.
Jeden komentarz
Pingback: