
Bóg nie potrzebuje zapałek
Pamiętam tę niedzielę, jakieś 2 lata temu. Stałam z tyłu kościoła, pod chórem. Trwała msza.
A ja wciąż nie mogłam się skupić.
Patrzyłam z daleka na wielki krzyż nad ołtarzem i nie wiem czemu pomyślałam: Jezu, tak bym chciała wierzyć, jak dziecko.
Patrzyłam długo i to był ten jeden z nielicznych momentów w moim życiu, kiedy poczułam pełny spokój. Kiedy poczułam, że jestem bezpieczna i On jest, nie tam wysoko, ale obok mnie i trzyma mi rękę na ramieniu.
To był czas, kiedy gubiłam się każdego dnia.
W moim życiu dotąd nie wydarzyła się żadna tragedia, ale człowiek ma to do siebie, że potrafi skomplikować prawie wszystko, a ja gubię się za pierwszym zakrętem.
Do tamtego momentu było różnie. Wracałam i odchodziłam, nie daleko, ale na tyle, że jeszcze krok, a już mogłam nie wrócić.
Potem też nie było tylko kroczenia jasną drogą, ale tamtej niedzieli Jezus „postanowił” spełnić moje marzenie.
Kiedyś spotkałam panią Michalinę, dzisiaj nie musiałam nigdzie jechać, bo apostołów, a właściwie apostołki mam w domu.
Roraty, rekolekcje, różańce, spotkania, wspólna modlitwa, ważne, poważne pytania, na które, żeby odpowiedzieć, trzeba poszukać odpowiedzi. No i to wspomnienie spokoju.
Wspomnienie, bo na razie tamten stan się nie powtórzył, ale wierzę, że wróci.
I tamta pewność też.
Tak mnie natchnęło, żeby napisać tych kilka słów, kiedy słuchałam tego
W październiku będę na tegorocznych warsztatach 🙂 Się cieszę, że nie wiem nawet, jak to opisać, tyle w tym radości.

