Dobrze mieć poczucie przynależności
Dzisiaj taka krótka refleksja nad tym, jak zmienia się nasze życie i jak tracimy coś, co sprawia, że czujemy się bezpiecznie, komfortowo.
Coś, dzięki czemu wiemy, że nie jesteśmy sami.
Będzie o wspólnocie i jej braku.
Jak może wiecie, bo kiedyś pisałam już o tym na blogu, śpiewam w chórze. To taki mały, a nawet malutki chórek parafialny w dzielnicy, w której wcześniej mieszkaliśmy.
Moja przygoda zaczęła się jakiś czas przed naszą przeprowadzką.
Kiedy okazało się, że zmieniamy miejsce zamieszkania, przez moment wahałam się co zrobić, zrezygnować czy zostać.
Bo od tej pory miałam dojeżdżać na próby i może nie jest to wielka odległość, to jednak dojazd zabiera czas. Trzeba zrezygnować czasem z innej przyjemności, czasem, kiedy zimno, albo na dworze ulewa wsiąść do samochodu, a kiedy samochód nawali, dojechać autobusem.
A próby odbywają się dwa razy w tygodniu.
W Wielkanoc muszę zdążyć na 5 rano, bo trzeba się wcześniej rozśpiewać przed Rezurekcją, a w Wigilię, raz na dwa lata dojechać spoza Opola, gdzie mieszka moja teściowa, a potem wrócić do dzieci i męża w środku nocy.
Zostałam. Nie tylko z powodu tego, że lubię to śpiewanie i mierzenie się ze swoimi brakami i słabościami, ale też dlatego, że bardzo polubiłam ludzi, z którymi tworzymy chór.
To był bardzo ważny czynnik przemawiający za.
Nie do końca jednak, jak się zorientowałam kilka dni temu, zdawałam sobie sprawę z tego, co tak naprawdę najmocniej mnie trzyma w tamtym miejscu.
Dzisiaj wiem, że to specyficzne poczucie wspólnoty.
Dzielnica, o której piszę to część mojego miasta, która po wojnie została przyłączona do miasta jako pierwsza.
Przez wiele lat, była jednak wyjątkowo zaniedbana przez władze miejskie.
Nie było tam długo kanalizacji, przesiedlano tam do nielicznych czynszowych kamienic, bo większość stanowią tu prywatne domy, ludzi, którzy mówiąc delikatnie nie radzili sobie z rzeczywistością.
Mieszkali tu pozostali po wojnie Niemcy, ale wprowadzali się przesiedleńcy ze Wschodu.
Było sporo Cyganów, ups Romów.
Trzeba przyznać, niezła mieszanka.
Bardzo długo miała, a właściwie do dzisiaj dzielnica ma złą opinię w mieście, chociaż bardzo wiele się już zmieniło i jest też coraz piękniej. Genialnie działa Rada Dzielnicy.
Zanim wprowadziliśmy się tam po ślubie do wynajmowanego domku, mieszkała tam moja rodzina ze strony mamy, a na cmentarzu pochowani są moi dziadkowie.
Znałam więc to miejsce i zawsze lubiłam.
Kiedy urodziła się nasza pierwsza córka, zaczęłam nawiązywać znajomości, później przyjaźnie i coraz bardziej wrastać w tamtą społeczność.
Zawsze można było liczyć na sąsiadów.
Wiosną, kiedy zaczynają się prace w ogrodach, ludzie wymieniają się sadzonkami, wymieniają dobrymi radami na temat różnych upraw. Dużo rozmawiają.
A przy kościele gromadzą się Ci, którzy organizują coś na kształt życia kulturalnego.
Sama uczestniczyłam w przedstawieniu dla dzieci, występowałam w skeczach przygotowywanych na festyny.
Nie były to występy najwyższych lotów na pewno, ale przygotowywane z sercem i co najważniejsze w świetnym towarzystwie i znakomitej atmosferze. I co ważne zawsze uczestniczyli w nich ludzie w różnym wieku, od nastolatków po panie i panów w słusznym już wieku.
Sielanka? No pewnie, że nie. Bywały różne sytuacje, bo jednak to miejsce, w którym, jak napisałam wcześniej stykają się różne grupy społeczne.
Policja nie jest tam rzadkim gościem. Zdarzają się kradzieże.
Kiedy przychodzi jesień, dzielnica tonie w dymie wydobywającym się z kominów, a zmiana przyzwyczajeń postępuje bardzo wolno.
Z różnych względów.
Jest jednak w tamtym miejscu coś, czego nie mam tu, gdzie mieszkamy obecnie.
Jest poczucie wspólnoty.
Oni się w znakomitej większości znają, robią wspólnie mnóstwo rzeczy. Nie spektakularnych, nie wielkich, ale takich, które sprawiają radość im, innym mieszkańcom.
Sprawiają, że coś się dzieje, że dzielnica żyje.
Lubią się, pomagają sobie, zapraszają się do domów, opiekują się swoimi dziećmi. Wiecie, że tam do dzisiaj, kiedy idzie się ulicą i spotyka jakieś nieznane dziecko, ono często mówi dzień dobry?
Na początku zawsze mnie to zaskakiwało.
I chociaż w większości ci ludzie pracują, jak wszyscy, to jednak ciągle mają na wiele rzeczy czas, chce im się ten czas wspólnie spędzać, nie zamykają się w swoich czterech ścianach.
Zdałam sobie sprawę z tego wszystkiego, co jeszcze do niedawna miałam tuż przed nosem, dopiero kilka dni temu.
Poczułam, że jeśli zrezygnuję z uczestnictwa w tym chórze, stracę tę jedyną chyba możliwość bycia we wspólnocie.
A jestem człowiek, który potrzebuje poczucia przynależności.
W życiu zdarzają się przeróżne sytuacje i czasem, kiedy wszystko inne zawodzi, kiedy coś jest nie tak, kiedy czuję się nieszczęśliwa, jadę tam i wracam do siebie.
Wszystko się we mnie wygładza. Czuję, że to jest moje miejsce, chociaż często nie ma miejsca, ani czasu nawet na rozmowę.
Chyba nie potrafię Wam tego wytłumaczyć.
Człowiek jest z jednej strony indywidualistą i musi mieć swoją własną przestrzeń, ale z drugiej strony, kiedy zostaje sam, nie czuje się szczęśliwy i potrzebuje przynależności.
Jedni zapisują się do partii, stowarzyszeń, działają, jako wolontariusze i robią mnóstwo innych rzeczy.
A ja mam mój chór i przyjaciół, z którymi doskonale się czuję.
I chociaż z pewnością, kiedyś przyjdzie koniec tej mojej przygody, to póki mogę, będę korzystać z tego dobrodziejstwa, które przydarzyło mi się tak naprawdę przypadkiem.
A myślałam, że będzie krótko:-)