Fajny film widziałam
Nie mam ostatnimi czasy zbyt wiele czasu na oglądanie filmów, z powodu czego trochę cierpię, bo kino to jedna z moich największych pasji.
Pisząc o pasji nie mam na myśli oglądania tylko najwybitniejszych dzieł, analizowania, porównywania itp.
Uwielbiam po prostu filmy, a najbardziej te, które w moim osobistym odczuciu opowiadają historie.
To wbrew pozorom nie jest bzdura, to co teraz napisałam.
Każdy film oczywiście opowiada jakąś historię, ale czasem te historie do mnie nie przemawiają.
Oglądając je, nie odczuwam żadnych emocji, patrzę z boku, nie współczuję, nie kibicuję, nie boję się.
Są jednak na szczęście filmy, które spełniają te wszystkie ważne dla mnie kryteria i to właśnie z ich powodu kocham kino.
No, ale jako się rzekło nie mam ostatnio na nie zbyt wiele czasu.
Zdarza mi się jednak, trochę przypadkiem najczęściej, obejrzeć coś, co zostaje w pamięci, o czym myślę, co mnie wzrusza i o czym chciałabym komuś opowiedzieć.
A, że w najbliższym otoczeniu nie mam nikogo, kto chciałby posłuchać, to opowiem Wam 🙂
Opowiem Wam o filmie pt. „Sprzymierzeni” Roberta Zemeckisa z Marion Cottilard i Bradem Pittem w głównych rolach
To historia o miłości oczywiście.
Takiej z jednej strony trochę banalnej dla niektórych pewnie, z drugiej o miłości, która jest, jak niebezpieczna gra, z której, jako widzowie nie zdajemy sobie do końca sprawy.
Może zresztą nie tylko my.
Trochę ten film, przez moment, skojarzył mi się z polską „Różyczką„. Bo temat podobny, chociaż zupełnie inna motywacja głównej bohaterki.
Ciekawe, że pamiętam dokładnie wiele scen tego filmu, nastrój, emocje, a zupełnie nie pamiętam imion.
Ten film to historia o miłości wielkiej, szczerej, prawdziwej, która rodzi się i o którą i on i ona walczą, jak lwy wbrew wszystkiemu.
Wbrew temu kim są, wbrew sytuacji, w której się znaleźli.
Wbrew temu, że niczego o sobie nawzajem nie wiedząc narażają się na wielkie niebezpieczeństwo.
Wiążą się na dobre i na złe.
Pielęgnują swoje uczucie, celebrują, dbają o siebie nawzajem, potem o córeczkę, która niebawem się pojawia.
Próbują ignorować otaczającą ich rzeczywistość. Budują swoją wyspę z nadzieją, że będą na niej bezpieczni i szczęśliwi.
Ale rzeczywistość nie pozwoli o sobie zapomnieć i upomni się o swoje
Ta historia wpisana jest w ramy II wojny światowej.
Nasi bohaterowie są pionkami w grze, którą zarządza ktoś całkiem inny.
Są lojalni i profesjonalni, dlatego ta miłość, która im się przydarza, nie powinna się była przydarzyć. Tak byłoby dla każdego z nich lepiej.
Mimo to podejmują ryzyko.
Czy wierzą sobie i czy wierzą w siłę tego, co ich połączyło?
Chyba tak. Chyba pomimo tego, co pewnie podpowiada im rozum, chcą wierzyć i postanawiają wierzyć.
A kiedy postanawiają, nie ma więcej wątpliwości.
Są konsekwentni. Są piękni, oddani, wzruszający i trochę nudni ( w porównaniu z tym, jacy byli, kiedy ich poznaliśmy)
Do czasu. Bo jako się rzekło, rzeczywistość upomni się o swoje.
Gra toczy się przecież ciągle, a pionkom nie wolno stanowić o sobie.
A jednak finalnie to miłość wygrywa, chociaż nie tak, jakbyśmy, przynajmniej ci mniej cyniczni, chcieli.
I nie ma tutaj happy endu.
Aktorsko to bardzo dobry film
Przeczytałam jakąś recenzję, w której ktoś zarzucał Bradowi Pittowi, że marnie gra, jak nie on.
Że się zestarzał, że nic się w tym filmie nie dzieje.
Co do zarzutu starzenia się, trudno się do tego odnosić.
To po prostu fakt. Wszyscy się starzejemy, jedni ładnie, drudzy mniej ładnie, nie bardzo mamy na to wpływ.
Co do gry, to faktycznie grał zupełnie inaczej niż w filmach, w których oglądałam go dotychczas, ale dla mnie to tylko dowód na to, że jest bardzo dobrym aktorem.
Nie było w jego roli żadnego efekciarstwa. Był stonowany i grał głównie twarzą, a to wielka umiejętność. Wierzyłam mu, kiedy był twardym żołnierzem wykonującym rozkazy, wierzyłam, kiedy się zakochał i kiedy każdego dnia chciał przychylić nieba swojej żonie i córeczce.
Wierzyłam mu, kiedy stanął twarzą w twarz z prawdą, którą najpierw spróbował zanegować i odrzucić, potem zaakceptował i zdecydował się ochronić przed nią swoją rodzinę.
I to wszystko zagrał swoją starzejącą się twarzą, oczami. I w większości scen, ciszą.
Ciszą nie tak wielu potrafi grać.
Jak dla mnie to wielki talent.
Marion Cottilard to dla mnie mistrzyni. Pierwszy raz widziałam ją jako Edith Piaf i była po prostu znakomita.
Początkowo zupełnie nie wiedziałam, że to ona, tak bardzo weszła w tamtą rolę.
Tutaj w „Sprzymierzonych” również tworzy znakomitą postać.
Jest piękną kobietą. Taką można powiedzieć femme fatale trochę. Świadomą wrażenia, jakie robi, nie tylko na mężczyznach.
A jednak jest kobietą o wielkiej wrażliwości, która kocha całym sercem, całą sobą.
Oddaje wszystko i cieszy się tym zwyczajnym, powtarzalnym życiem, na które się zdecydowała dla swojego ukochanego.
A jednak za jej głębokim spojrzeniem i pięknym uśmiechem kryje się coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka.
Tam jest osoba lojalna wobec tych, którzy przestawiają pionki.
Tam jest osoba, która wykonuje rozkazy, chociaż wie, że to zniszczy to, co we dwoje tak skrupulatnie budowali. Trochę może ma nadzieję, że to się uda pogodzić, trochę próbuje odwracać wzrok. Kiedy jednak wszystko staje się jasne, bierze na siebie odpowiedzialność.
I to wszystko, podobnie, jak u Brada Pitta rozgrywa się głównie w twarzy, w oczach.
Bo w tym filmie jest między głównymi bohaterami dużo milczenia, ciszy.
Oni rozmawiają inaczej.
I tak. Jest w tym filmie kilka takich efekciarskich scen, których pewnie można było uniknąć.
Może jest trochę za dużo dłużyzn, chociaż mnie osobiście one nie przeszkadzają, ale czy ktoś kiedyś oglądał film doskonały?
Zawsze do czegoś można się przyczepić. Zawsze będzie tak, że jednemu spodoba się coś, co ktoś inny skrytykuje.
Tak to już w kinie jest. Jak w życiu.
Mnie się „Sprzymierzeni” podobają.
Ma ten film taki specyficzny klimat.
Wszystko w nim jest jakieś takie ładne, pomimo tej wojny – kostiumy, scenografia, muzyka, ludzie.
No i z tych wszystkich powodów, gdyby mnie ktoś zapytał, to ja bardzo polecam obejrzeć 🙂
Jeden komentarz
Pingback: