Cieszmy się tym, co jest
Pamiętam pewną wypowiedź jednej ze znanych mam ( chyba to była Maria Seweryn), kiedy jeszcze sama nie byłam mamą.
Powiedziała w jakimś wywiadzie, że dziecko uwstecznia kobietę na jakiś czas.
Jaka ja byłam oburzona.
Cóż, dzisiaj po kilku latach to zdanie co jakiś czas mnie dopada i śmieję się w duchu z samej siebie.
Bo te słowa to święta prawda.
I w zasadzie, dla mnie dzisiaj, nie mają negatywnego wydźwięku.
Na czym polega więc to „uwstecznianie” się?
Dla mnie to przede wszystkim niemożność poświęcania tyle czasu temu, co mnie interesuje czy pasjonuje. Na to, co do czasu pojawienia się na świecie pierwszej córki było u mnie na pierwszym miejscu.
Przede wszystkim nie mam czasu na czytanie.
Dzisiaj jest już i tak bardzo dobrze, bo udaje mi się wygospodarować co wieczór, czasem trochę rzadziej, godzinkę czy pół, .
Inna sprawa to czy daję radę czytać po dniu pełnym obowiązków.
Po drugie nie mogę jak dawniej tak często jakbym chciała pójść do kina, czasem do teatru.
Nie mogę tak często, jakbym chciała spotkać się z przyjaciółmi.
Nie mam tyle czasu, ile bym potrzebowała, dla siebie na rozwój, pracę nad sobą, ruch.
No straszne po prostu.
Komuś z boku mogłoby się wydawać, jak mnie dawniej, że jestem okropna.
Chciałam dzieci, skoro je mam, a narzekam, że nie robię tego, co bym chciała robić.
Cóż, człowiek nie jest idealny.
Pamiętam kilka pierwszych miesięcy moje starszej córci.
Był we mnie jeden wielki bunt.
Kochałam ją, a jednocześnie nienawidziłam tego zmęczenia, tego, że nie mam zupełnie czasu dla siebie.
Starałam się walczyć, ale przegrywałam na całej linii.
Trwało to jakiś czas, ale powoli zaczęło się to we mnie układać.
Kiedy pojawiła się druga córka, byłam już o wiele spokojniejsza, mimo, że obowiązków było i jest dwa razy więcej.
W którymś momencie to chyba przychodzi samo.
Wszystko znajduje swoje miejsce.
Jeśli czegoś nie uda się zrobić, cóż, nie ma tragedii, można to zrobić później, albo sobie odpuścić, jeśli to nie jest sprawa życia i śmierci.
Czytać można w przerwie w pracy, albo w drodze do pracy.
Można czytać, kiedy czeka się na dziecko w szkole muzycznej, albo na zajęciach z tańca.
Można czytać, zamiast gapić się bezmyślnie w telewizor.
Do kina chodzę mniej, ale sprawiliśmy sobie z tego tytułu kino domowe, jako, że oboje z mężem uwielbiamy dobre kino.
A jako, że oboje również nie lubimy wszechobecnego popcornu i ludzi przeszkadzających w oglądaniu rozmową przez telefon komórkowy, nie żałujemy już tak bardzo tego, że nie możemy bywać.
Mamy wiele miłych wspomnień z czasów, kiedy w kinie nie jadło się popcornu i to nas cieszy.
Z przyjaciółmi spotykam się mniej, ale są to za to spotkania bardzo oczekiwane i chyba bardziej intensywne.
A poza tym spotykam się tylko z tymi, z którymi chcę się spotkać.
Wyeliminowałam wszystkie spotkania w rodzaju: „a może by wypadało”, bo nie mam na nie najzwyczajniej ani czasu, ani przede wszystkim ochoty.
Dzisiaj wreszcie zaczęłam pracować nad tym, żeby wygospodarować dla siebie chwilę na ruch.
Dzisiaj, to znaczy już od kilku miesięcy podejmuję nieśmiałe próby, a od dwóch tygodni na przemian przez godzinę uprawiam slow jogging i chodzę z kijkami.
I muszę powiedzieć, że oprócz satysfakcji i radości z faktu, że robię coś dla siebie, bo waga niestety nie taka, jakby się chciało, to przede wszystkim czuję się o wiele lepiej i fizycznie i psychicznie.
Pozostało mi jeszcze opracować model rozwoju, nazwałabym to, duchowego.
Tak trochę może górnolotnie, ale w tym zawiera się i kontakt z Bogiem i praca nad sobą, swoimi emocjami, udoskonalaniem sfery wewnętrznej.
Tu mam małą zagwozdkę, bo do tego potrzeba czasu przede wszystkim i systematyczności, których mi tak na razie brak, ale staram się opracować jakiś plan i mam nadzieje, że jestem na dobrej drodze i niebawem będę mogła powiedzieć, że wiem, co robić i przede wszystkim chwalić się efektami.
Tak więc wciąż tak naprawdę coś się dzieje.
I tego „uwsteczniania się” nie należy brać zbyt dosłownie.
Trochę tu dzisiaj pouprawiałam prywaty, ale przede wszystkim chciałam samej sobie unaocznić, że nie jest tak źle, jak mi się czasem wydaje.
A poza tym, może czyta mój blog jakaś mama, albo tata, którym się wydaje dzisiaj, że ich dawny świat się dla nich zamknął.
I może znajdą w tym, co napisałam światełko.
Dzisiaj z perspektywy myślę, że wszystko ma swój czas i trzeba to poprostu przyjąć i jakoś po swojemu ułożyć się z tym, z czym dane nam jest żyć.
I, co ważne, cieszyć się z każdej chwili.
Bo dzisiaj, kiedy dzieci są małe, myślimy, że dalibyśmy wszystko za chwilę ciszy i spokoju.
Dzieci jednak przecież wyrosną i zaczną się zajmować same sobą i zacznie nam być może brakować tego: „mamo, a ona mi…” co dwie minuty.
Wszystko ma swój czas i cieszmy się każdą chwilą.