Fargo. Stary, dobry film.
Uwierzcie lub nie, ale nigdy wcześniej nie obejrzałam „Fargo”. A to przecież film z 1996 r. Oskarowy.
Dlaczego nigdy dotąd tego nie zrobiłam?
Bo nie lubię filmów o przemocy, takiej bezmyślnej i bezsensownej (chociaż w sumie każda jest bezsensowna, może później uda mi się wyjaśnić o co mi chodzi). I w związku z tym nie przepadam też za kilkoma aktorami, np. za Stevem Buscemi i Williamem H. Macy, którzy w tym filmie zagrali, a którzy właśnie z takimi historiami, jak ta z „Fargo” mi się kojarzą.
Wczoraj się to zmieniło.
To znaczy obejrzałam wczoraj „Fargo” – film oskarowy z 1996 r.
Historia prawdziwa?
Na początek zmroziła mnie informacja o tym, że historia, którą opowiada film, wydarzyła się naprawdę.
A właściwie inaczej. Usłyszałam ją na początku filmu i później w trakcie oglądania czułam, jak coś zimnego rośnie mi w brzuchu. Zimnego może z tego powodu, że historia dzieje się w Minnesocie podczas zimy, ale naprawdę nie przesadzam z tym uczuciem.
Strasznie oglądało mi się to wszystko z tą świadomością, że to wszystko prawda.
A potem, na koniec filmu ” podobieństwo do ludzi i zdarzeń jest przypadkowe”.
What!?…
Czyli, że ta historia powstała w głowach braci Cohen?!
Inspirowali się faktami z kronik kryminalnych, no, ale jakby nie było, zrobili mnie po prostu w konia.
I pewnie nie mnie jedną.
I muszę przyznać, że po fakcie, chociaż na początku trochę się wkurzyłam, że tak dałam się wkręcić, stwierdzam, że to miało swój głęboki sens.
Że z tego powodu takie niesamowite wrażenie zrobiła na mnie jedna z ostatnich scen, w której Frances McDormand, zapatrzona gdzieś w pustą, białą przestrzeń policjantka na dwa miesiące przed rozwiązaniem ciąży, z głębokim niedowierzaniem w niebieskich oczach mówi, że nie rozumie dlaczego.
Po co ten cały bezsens?
Tylko dla pieniędzy?
A aresztowany zbrodniarz Peter Stormare, siedzący za kratką na tylnym siedzeniu samochodu, słucha jej z tępym wyrazem twarzy i boisz się czy za chwilę nie złapie za te kratki i nie skręci jej karku.
Ot tak, po prostu, jak to zrobił kilka razy wcześniej.
Bez jednego mrugnięcia okiem.
Bo za dużo gada.
A przecież siedzą w policyjnym radiowozie na pustej drodze pośrodku białego niczego.
Kraina łagodności
Przepiękny, biały krajobraz, od którego bije spokój.
Zwykli ludzie zajmujący się swoimi sprawami.
Policjantka w 7 miesiącu ciąży zjadająca regularnie niewiarygodnie wielkie posiłki. Dbająca z czułością o swojego męża niezgułę biorącego udział w jakimś konkursie na projekt znaczka pocztowego. Utwierdzająca go w przekonaniu, że jest świetny.
Idealnie wysprzątany dom córki miejscowego bogacza, żony kierownika sprzedaży w salonie samochodowym tatusia. A ona jakaś taka…no, mało inteligentna z twarzy.
Jej mąż pierdoła marzący o własnej firmie i własnej potędze, płaszczący się przed teściem i robiący jakieś mało inteligentne wałki na boku.
Codziennie grzecznie wracający do domu z torbami pełnymi zakupów i wołający od progu: kochanie wróciłem.
Policjanci pochłaniający pączki, pijący kawę i jedzący lunche w policyjnej kantynie, którzy kierowców zatrzymują do kontroli z kubkiem kawy w ręku. Wszystko powoli, bez pośpiechu, okraszone zdaniami na temat zbliżającego się ochłodzenia.
Przypadkowe zbrodnie
I w to wszystko wchodzą, a właściwie zostają wprowadzeni przez aspirującego przyszłego biznesmena, oni dwaj. Zbrodniarze, wcale nie cali na biało.
Gaduła, Steve Buscemi, tylko trochę bardziej inteligentny i milczący, przerażający, wielki tępak Peter Stormare.
Po co się zjawiają, nie napiszę, jak zwykle. Ci co wiedzą, to wiedzą, ci, którzy nie wiedzą, to sobie zobaczą.
Tylko nie serial, pamiętajcie.
Przyjeżdżają w konkretnym celu, z konkretnymi oczekiwaniami, ale wszystko od samego początku jest nie tak, jak miało być.
Drobne pomyłki, zbiegi okoliczności, przypadki.
Problem jednak w tym, że trupy padają, krew się leje, a Ty patrzysz i własnym oczom nie wierzysz.
To niemożliwe, że można się tak zachować.
Że można wymyślić coś tak perfidnego, jak ten sprzedawca samochodów i patrzeć ludziom w oczy.
Że widzisz, jak ktoś w masce włamuje ci się do domu i nie uciekasz, nic nie robisz.
Że tacy ludzie, jak postać grana przez Stormare mogą robić takie rzeczy.
Jest przerażający.
Taki spokojny, milczący, ale, bardziej to czuć niż widać, jak narasta w nim złość, kiedy porwana kobieta krzyczy, albo towarzysz w zabijaniu gada i gada i wścieka się na niedziałający telewizor.
Wyciąga po prostu broń, patrzy ofierze w oczy i strzela.
I wyraz jego oczu, twarzy nie zmienia się ani o jotę.
A tych ofiar po drodze, które miały nieszczęście znaleźć się w polu widzenia jego przeźroczystych oczu, jest kilka.
A przy tym ubrany w śmieszny sweter i odpoczywający w kalesonach.
Bardzo nie lubię takich filmów i staram się ich nie oglądać, ale ten, mimo że obejrzany, nomen omen, przypadkiem, cieszę się, że obejrzałam.
Bo to, co dla niektórych jest jego słabością ( podobno wiele ludzi uważa, że jest zły, bo niewiarygodny i właściwie bez akcji) dla mnie jest ciekawe.
Kontrasty
Śnieg i krew.
Ciąża i tropienie zabójców.
Policjantka i pierdoła.
Apatia i wściekłość.
Potworność i zwyczajność.
Ta scena w samochodzie, kiedy Buscemi się wścieka, że jadą już tyle czasu, że on ciągle prowadzi, a Stormare uparcie milczy i tylko patrzy na niego beznamiętnie.
I nagle z ust Buscemiego pada ironiczne: buzia ci się nie zamyka.
Czujecie to? Buzia. Jeden bandyta mówi do drugiego, że mu się nie zamyka buzia.
Nie trzeba chyba wiele więcej, żeby się zorientować o co w tym wszystkim braciom Cohen chodzi.
Mistrzowie
Scenariusz scenariuszem i reżyseria reżyserią, ale gdyby nie aktorstwo, to nie byłby tak dobry film.
Właściwie chyba każda rola to perełka.
Nawet te epizodyczne, jak na przykład rola Steve’go Parka szkolnego przyjaciela policjantki Marge, Mike’a Yanagity.
Kristin Rudrüd jako mało rozgarnięta żona Jerrego Lundeegarda, chociaż pojawia się właściwie na chwilę na ekranie, jest świetna.
I jeden z tych, za którymi, jak wcześniej napisałam, nie przepadam czyli William H. Macy czyli Jerry Lundeegard.
Z tą swoją charakterystyczną twarzą, wydawało mi się, że nie jest ciekawym aktorem, jakoś go tak nieciekawie kojarzę, ale zagrał doskonale.
Te momenty, kiedy nie wie co robić i jakby odcina się od wszystkiego. Albo, kiedy ćwiczy co i jak powiedzieć przed wykonaniem telefonu po porwaniu żony. Albo, kiedy zupełnie nie potrafi okazać uczucia synowi cierpiącemu po zniknięciu mamy.
John Carroll Lynch – Norm Gunderson, mąż pierdoła. Można by powiedzieć co to za rola. Facet nieobecny, wypowiadający się tylko dwa czy trzy razy. Użalający się nad sobą, żyjący w zasadzie bez celu, zasypiający przed telewizorem. Spróbujcie coś takiego jednak zagrać, tak, żeby to było wiarygodne, a nie groteskowe.
Steve Buscemi jest taki, jakiego go zawsze kojarzę, zawsze rozgadany, trochę świrnięty. Chociaż nie do końca zły, a na pewno, nie tak zły, jak jego partner.
W momencie, kiedy jest bezradny, jak dziecko z ciałem policjanta w ramionach patrząc w światła nadjeżdżającego samochodu, człowiek mu nawet przez moment współczuje i podpowiada w myślach no, zrób coś. Uff, to jest perfidne.
I na koniec dwie najciekawsze role.
Zdobywczyni Oskara i nagrody Chritic’s Choice za rolę policjantki Marge Gunderson, Frances McDormand.
Niesamowita, siła spokoju i opanowania. Nie ma w tej roli żadnej brawury, a jest tak bardzo wiarygodna, pomimo niewiarygodności okoliczności, w jakich postać Frances się znalazła. Wyobrażacie sobie pościg kobiety w 7 miesiącu ciąży za niebezpiecznym zbrodniarzem? Czy to może nie być śmieszne?
Może. Wydaje się niewiarygodne, ale nie jest śmieszne. Kiedy filmowa Mary spotyka filmowego Gaera Grismunda pakującego do rozdrabniarki ciało kolegi i nie pada plackiem, ani nie ucieka i nie widać na jej twarzy strachu, tylko pewność, że robi to, co powinna zrobić, to jest wiarygodna.
Kiedy strzela do niego do upadłego, żeby go zatrzymać, nie zabić, chociaż wydaje się niemożliwe, że może trafić, jest wiarygodna.
Kiedy musi podejść, żeby go zakuć w kajdanki drżysz, żeby nie pośłiznęła się na śniegu. Bo jest przecież w ciąży, nie może się pośliznąć
Kiedy zastanawia się nad sensem tego, co zrobił, jest przejmująca.
Kiedy wchodzi do łóżka, do swojego męża i gratuluje mu zajęcia 2 miejsca w konkursie na znaczek, jest wzruszająca.
Jest niesamowita, chociaż jej rola jest przecież nudna. Zwykła, szeregowa, o przeciętnej urodzie inteligencji policjantka. Nie wiem, jak ona to zrobiła.
I na koniec Peter Stormare czyli Gaear Grimsrud czyli najstraszniejsza osoba w tej historii.
Człowiek o błękitnych oczach. Beznamiętny morderca. Bezrefleksyjny, milczący, jak grób.
Na sam jego widok człowiek się boi, a kolejna chwila w jego obecności tylko ten strach potęguje.
Właściwie nie wiadomo po co to wszystko robi, chociaż przez chwilę jest chciwy, ale to jest dosłownie jedno mgnienie, które jednak prowadzi do kolejnej tragedii. No i w efekcie do końca jego „przygody”.
Aż dziwne jest dla mnie, że aktor nie dostał za tę rolę żadnej nagrody.
To jest po prostu mistrzostwo świata. Zagrać coś takiego, tak wiarygodnie, wypowiadając zaledwie kilka słów w całym filmie. Podobno miał jedynie 18 linijek tekstu w scenariuszu.
No i na koniec sprawcy całego zamieszania, których nie widać, a bez których nic by się nie mogło udać czyli bracia Cohen, Ethan i Joel, którzy z krainy swojego dzieciństwa uczynili scenę dla całej tej historii. I stworzyli te wszystkie kontrasty podnoszące ciśnienie.
Ciekawostka
Okazuje się, że prawdopodobnie nie tylko ja dałam się nabrać twórcom filmu. Co więcej, inni dali się wkręcić o wiele bardziej spektakularnie (najwidoczniej odeszli od ekranu przed końcowymi napisami – ja tego nigdy nie robię:-))
Podobno pewna Japonka pojawiła się w miejscu, w którym rozgrywa się film w poszukiwaniu zakopanych przez jednego z filmowych bandytów pieniędzy.
Podobno nazywała się Takako Konishi.
Czy to prawda czy to plotka? Nie wiadomo na pewno, ale na pewno jest to materiał na … film.
Historią zainteresowali się, co ciekawe, dwaj bracia David i Nathan Zellner. Przez ponad dziesięć lat zbierali materiały, gubili się w faktach, które sobie zaprzeczały i ostatecznie stworzyli film, który, jak mówią jest dosyć luźno z związany z zasłyszaną historią Japonki.
Film nosi tytuł „Kumiko, the Treasure Hunter”. Nie wiem czy dobry, bo nigdy o nim nie słyszałam, ale przyznacie, że historia interesująca.
Prawda?
4 komentarze
Ja Optymistyczna
Filmy korzystające z prawdziwych wydarzeń są dla mnie najbardziej poruszające. I Fargo muszę nadrobić, bo niestety nie znam.
Magdalena Forst
Nadrabiaj, jak najbardziej, bo bardzo warto.
go4robot
Stary , ale bardzo fajny film godny uwagi. W takim okresie warto obejrzeć na seans wieczorny.
Magdalena Forst
Tak, na pewno skutecznie chociaż na chwilę, odciągnie myśli od tego, co dzieje się w rzeczy w rzeczywistości.