Szukałam przewodnika i znalazłam
Dzisiaj będzie trochę o mnie, a trochę o problemie, który dotyczy niestety wielu z nas, a mnie praktycznie przez całe dorosłe życie.
Kiedy patrzę na siebie dzisiaj, trudno mi uwierzyć, że jako dziecko byłam podobna do starszej Królewny – szczuplutka i smukła. Wszystko zaczęło się zmieniać jakoś tak, kiedy byłam w czwartej klasie.
Dojrzewanie i 5 tygodni z nogą w gipsie od pachwiny do kostki, tym bardziej, że od zawsze kocham słodycze, zrobiły swoje. Już nigdy nie byłam szczuplutka i smukła. Bardziej się upodobniłam do mojej niskiej i krępej babci.
Bywały oczywiście lepsze okresy, ale nie wynikały bynajmniej z mojej silnej woli, lub w ogóle z woli walki o siebie.
Raczej, jak wtedy, kiedy uczyłam się w szkole w Krakowie, brakowało mi pieniędzy i odżywiałam się praktycznie bananami.
Albo, kiedy przygotowywaliśmy przedstawienie i o jedzeniu się po prostu zapominało, dopóki głód nie zaczął skręcać kiszek.
Nie wyglądałam nigdy bardzo źle, bo zawsze w porę włączał mi się dzwonek alarmowy. A wtedy ograniczałam na jakiś czas jedzenie słodyczy, starałam się jeść mniejsze porcje i stawałam się trochę bardziej aktywna fizycznie.
Pomagało, ale co z tego, skoro później znowu wracałam do starych nawyków.
Tylko jeden raz zdecydowałam się na zastosowanie diety, bo zawsze bałam się, że dieta może zrujnować mój organizm, a ja mam być zdrowa do setki przecież.
Ta jedna, którą przeszłam, została mi polecona przez zaufaną panią doktor. Dałam radę, dieta pomogła, rezultaty były bardzo zadowalające. Przez jakiś czas moja wymarzona waga utrzymywała się na stałym poziomie, a ja byłam z siebie dumna i po prostu świetnie się czułam.
Tylko, co z tego, kiedy mój rozsądek już wkrótce poszedł sobie gdzieś na długi spacer…
Od jakiegoś czasu zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, że mój problem tkwi nie tyle w braku ruchu, bo ten już od jakiegoś czasu w umiarkowanych dawkach, bo wielkim sportowcem nigdy nie byłam i nie będę, ale sobie aplikuję.
Mój problem tkwi w sposobie, w jaki jem.
Mam tu na myśli to, co jem, jak jem, kiedy jem i to, jaki jest mój stosunek do jedzenia w ogóle.
Słodycze to chyba moja kara, bo w żaden sposób nie potrafię ich sobie odmówić.
Mam okresy rozsądku, kiedy zjadam na przykład tylko kawałek czekolady lub ciasta w weekend, bo przecież całkiem z przyjemności chyba nie można rezygnować, ale po tych okresach mam takie, kiedy muszę zjeść cokolwiek przynajmniej raz na dzień.
Wiem, że to głupie, ale co z tego, że to wiem?
Druga sprawa, mam taki defekt, że są dziedziny, których nie jestem w stanie ogarnąć. Zupełnie tak, jakby mi się wyłączała jakaś lampka w głowie, kiedy tylko chcę się nad nimi zastanowić. Tak mam z komputerem, tak mam z matematyką i tak mam w przypadku różnej maści diet. Zupełnie nie wiem co z czym łączyć, ile kalorii w czym jest, ile mogę ich przyjmować. Gubię się. Nie pytajcie mnie dlaczego. Nie wiem.
Wiem od jakiegoś czasu, że coś powinnam zmienić, obserwuję reakcje mojego organizmu i co nieco mi świta, ale problem w tym, że nie wiem, jak się dobrze zorganizować. Jak mnie ktoś za rękę nie poprowadzi, to na pewno prędzej czy później się poddam, a potem znowu będę próbować.
I jak to dobrze, że są na świecie tacy, którzy wpadają na pomysł, żeby innych poprowadzić.
Trafiłam właśnie na pewną książkę – przewodnik ” To nie jest dieta. Pokonaj swojego potwora” i zamierzam poddać się prowadzeniu. Plan jest ustalony na 30 dni.
Autorka Anna „Wilczo Głodna” Gruszczyńska stworzyła coś, jak zabawa dla dzieci.
Najpierw jest wprowadzenie.
Ustalamy, jak jest, a nie jest dobrze. Zgadzamy się z tym i ustalamy zasady. Po pierwsze, nie oszukiwać siebie. To bardzo ważne.
Rysujemy swojego potworka, wklejamy swoje zdjęcia i możemy zaczynać.
Każdego dnia dostajemy zadanie do wykonania, każdego dnia dowiadujemy się czegoś na temat tego co jemy, tego, jak powinniśmy jeść, co jest dobre dla naszego organizmu. Na każdy dzień przewidziana jest porcja ruchu.
I tu mamy do wyboru, w zależności od nastroju, stopnia zmęczenia, przynajmniej dwie możliwości zaproponowane przez autorkę.
Na koniec każdego dnia trzeba poświęcić trochę czasu na ocenę siebie. Jest miejsce na nagrodę, na rysunek, uśmiechniętą buźkę i tym podobne historie.
Podoba mi się właśnie to, że wszystko odbywa się według planu założonego przez autorkę tak bez pośpiechu.
Że musi być w tym czas na refleksję nad samą sobą, że nie ma tu gorączkowej potrzeby zrzucania kilogramów na czas, bo wakacje za pasem, bo basen, plaża itp.
Efektem ma być nie tyle, lub nie tylko spadek wagi, ale zmiana podejścia do siebie, jedzenia, zdrowia.
Do świata i rzeczywistości w ogóle.
Szeroki ogląd. A przy tym konieczność użycia wyobraźni i wykazania się kreatywnością, jak na przykład wtedy, kiedy trzeba wymyślić historię o tym, dlaczego moje oczy są tego właśnie, a nie innego koloru.
Ciekawe, prawda?
Może się to wszystko wydać dziwne i nieosiągalne dzięki takiej małej i niepozornej książeczce, ale jest w niej COŚ i postanowiłam, że spróbuję. Spróbuję przejść te 30 dni z panią Anią bez nastawienia się spektakularne rezultaty w krótkim czasie, bez uprzedzeń, z otwartą głową.
Myślę sobie, takie mam przeczucie, że „To nie jest dieta” może mi otworzyć oczy nie tylko na sprawę mojej wagi.
A taki sposób podejścia jest w pełni zrozumiały, kiedy się okaże, że autorka przez kilkanaście lat była bulimiczką i pokonała swojego potwora dzięki swojej sile i zmianie mentalności.
Tego możecie się dowiedzieć z jej bloga wilczoglodna.pl, na którym można znaleźć mnóstwo ważnych i ciekawych informacji i który jest po prostu ciekawy.
A biadolenia nad ciężkim losem na pewno tam nie znajdziecie.
Tak swoją drogą nigdy nie wpadłam na to, że można regulować wagę w taki okropny sposób, w jaki to robią bulimicy, ale niedawno usłyszałam coś dziwnego od starszej Królewny.
Któregoś dnia uznała, że jest gruba i zaczęła coś opowiadać o diecie, o tym, że musi ćwiczyć i że żeby nie być grubym, to można zwymiotować po jedzeniu.
Skąd to wie?
Od koleżanki. Jak koleżanka wpadła na taki pomysł? …
Rozmawiałyśmy, mam nadzieję, że zrozumiała idiotyzm tego pomysłu.
Nadstawiam uszu, na razie nic złego się nie dzieje