
Władca świata – przerażająca, ale ważna powieść
Słuchając audiobooka, którego tytułu już w tej chwili nie pamiętam, natknęłam się na osobę, która polecała książkę pt.”Władca świata„
Ani tytuł, ani nazwisko autora nic mi nie mówiło. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam.
Nie słyszałam też o tym, że książkę polecali Papież Franciszek i Papież Benedykt.
Polecenie w komentarzu było jednak tak tajemnicze i trochę niepokojące, że zdecydowałam się ją przeczytać.
Władca świata i przygnębiająca wizja przyszłości
Napisał ją bodajże w 1907, albo 1906 roku Robert Hugh Benson.
Był synem anglikańskiego biskupa Cantenbury i sam został anglikańskim duchownym.
A później podobno zaczął się zastanawiać nad własną wiarą i kiedy miał 32 lata, odwiedził Ziemię Świętą. Po tej podróży postanowił przyjąć wiarę katolicką.
Mało tego, jako katolik również został wyświęcony na księdza.
To taka biografia w wielkim skrócie, bo nie o biografię tutaj chodzi.
Benson napisał podobno wiele powieści i dzieł teologicznych, z których nie znam żadnego.
„Władca świata” zrobił na mnie niesamowicie przygnębiające wrażenie, bo fabuła nie pozostawia żadnych złudzeń.
I po ludzku, pozbawia jakiejkolwiek nadziei.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przeczytała coś tak przygnębiającego.
Wiem, że podobnych książek jest więcej, ale zawsze starałam się ich unikać.
Rozumiem, dlaczego osoba polecająca, zrobiła to w tak enigmatyczny sposób.
Mimo tego, że nie mogłam dojść do siebie przez kolejne dwa czy trzy dni po przeczytaniu tej książki, nie żałuję, że ją poznałam.
Bo nadzieja jest.
Trzeba tylko odrzucić to, do czego jesteśmy tu najbardziej przywiązani.
Nasze wygodnictwo, niepohamowane pragnienie coraz łatwiejszego i pozbawionego zasad życia.
Takie tam, wiecie.
Czy taka właśnie będzie nasza przyszłość
Niestety tym razem, nie potrafię opowiedzieć o tej książce inaczej niż po krótce opowiadając po prostu fabułę.
Na usprawiedliwienie napiszę tylko, że według mnie nie jest to językowe arcydzieło, chociaż może to też trochę wina tłumaczenia. I momentami czyta się tę książkę bardzo trudno.
Wyobraźcie sobie świat podzielony na trzy części: mocarstwo wschodu, imperium amerykańskie i Europa.
Zjednoczona Europa, którą rządzi europejski parlament.
Przypominam, że to książka z początku XX wieku.
Pojawia się też pewien wyjątkowy osobnik, którego początkowo niewielu widziało, ale wszyscy o nim słyszeli.
A co najdziwniejsze, we wszystkich wzbudza on niewytłumaczalne uczucie euforii.
Wszyscy go kochają i bez zastrzeżeń, bezwolnie przyjmują wizję świata, jaką głosi i na koniec wprowadza w życie obiecując pokój, powszechny dobrobyt i szczęście.
Jedyną przeszkodą do osiągnięcia tej powszechnej szczęśliwości jest Bóg i Jego katoliccy wyznawcy.
Trzeba się ich pozbyć z przestrzeni publicznej, a najlepiej w ogóle.
Brzmi znajomo? Dlatego tak przeraża
Wprowadzony zostaje więc kult człowieka.
To człowiek jest bogiem, to człowiek jest wszechmocny.
W dziwny jednak sposób jego władza i nieograniczony wpływ odnosi się tylko do tego, co złe.
Do tego, co sprawia, że prawdziwe, jednostkowe życie, wartości przestają mieć znaczenie.
Ponieważ jednak władca świata dostrzega w ludziach potrzebę obcowania z czymś, czego po ludzku nie da się wytłumaczyć, jakąś duchową potrzebę obcowania z czymś, co jest większe niż jest człowiek sam w sobie, powstaje zupełnie nowy kult.
Kult związany z porami roku, macierzyństwem i ojcostwem.
Obrzędy wprost zapożycza się z katolicyzmu.
Wykorzystuje się do tego katolickich księży. Tych, którzy godzą się wyrzec swojej wiary.
W imię głoszonych idei humanitaryzmu władca świata pozbywa się papieża i wszystkich biskupów niszcząc doszczętnie Rzym. Na koniec dobijając jeszcze niedobitki, które po masakrze schroniły się w Ziemi Świętej.
Troszkę tak krygując się, na zasadzie: nie chcem, ale muszem.
Pod groźbą wyroku śmierci wymusza wyrzeczenie się wiary na tych nielicznych szarych katolikach, którzy jeszcze próbują przy niej trwać.
Wszystko z kamiennym wyrazem twarzy, beznamiętnym głosem wydając krótkie polecenia, przyjmowane bez sprzeciwu, a nawet bez najmniejszej refleksji.
I wszystko to dzieje się jakby mimochodem, na marginesie.
Bo ludziom żyje się wspaniale. Nie brak im niczego.
Technika się rozwija, pojawiają się udogodnienia, ludzie latają pasażerskimi płatowcami.
Eutanazja jest dostępna dla wszystkich.
Szczególnie dla tych, którzy w sercu odczuwają coraz większą pustkę, bo nie pasują do wspaniałego świata.
I są, jak kamyk w bucie, który wciąż uwiera.
Na temat aborcji nic w książce nie ma, ale myślę, że i to żaden problem w przedstawionym świecie.
Przypominam ponownie, że to książka z początku XX wieku.
Może jednak, pomimo wszystko, powinno tę książkę przeczytać, jak najwięcej ludzi.
Zwłaszcza tych, którym się wydaje, że wolność, o którą tak zaciekle walczą i którą odmieniają przez wszystkie przypadki, jest tym celem najważniejszym. I że to ona da im szczęście.
Książka to oczywiście fikcja literacka, ale bardzo dobrze pokazuje, że ta wolność rozumiana zbyt powierzchownie prowadzi donikąd. W pustkę.
Na pewno nie tam, gdzie wielu ludziom się wydaje, że dotrą.
Czytaliście? Jakie macie wrażenia, refleksje?
Czy może planujecie przeczytać?
Dacie znać?

