
Pomaganie ma wiele odcieni
Często ostatnio trafiam, zwłaszcza w Internecie, na takie krótkie informacje o tym, że ktoś ze znanych ze świata sportu, kultury, polityki oblewa się lodowatą wodą, a później wyznacza kolejną osobę, która też ma się oblać.
Jeśli nie podejmie wyzwania, musi wpłacić konkretną kwotę na konto jakiejś organizacji, która zajmuje się zdaje się finansowaniem leczenia jakiejś strasznej, nieuleczalnej choroby.
Przepraszam, nie przygotowałam się za dobrze, Wy pewnie wiecie lepiej ode mnie o co chodzi.
Nie o to mi jednak idzie czego dotyczy ta akcja, tylko bardziej o jej formę.
Pomaganie czy lansowanie siebie
Pomimo tego, że cel jest jak najbardziej szczytny, że organizacja zebrała już podobno sporo tak potrzebnych pieniędzy, mam mieszane uczucia z nią związane.
Bo pierwsze po co marnować tyle wody?
Po drugie i tak wszystkie osoby „nominowane” bez względu na to czy się oblewają czy nie, deklarują wpłatę na konto.
Po trzecie takie pomaganie, trochę według mnie na pokaz, bo przecież każdy się filmuje i wrzuca filmik do Sieci, jest jakieś takie nie do końca fajne. Choć faktem jest, że przed akcją nigdy nawet nie słyszałam o chorobie, z którą akcja jest związana.
Chodzi mi właśnie o to” na pokaz”.
Bo ostatnio trafiłam na historię Sir Nicolasa Wintona. Brytyjczyka, który przed wybuchem II wojny światowej nie miał nawet 30 lat i pracował jako makler giełdowy.
Był młody, przystojny, rozpoczynał ciekawą karierę, był bezpieczny.
Pomimo to podjął się zadania niemożliwego i przede wszystkim niebezpiecznego.
Zadania na ogromną skalę.
Odpowiadając na wezwanie przyjaciela przyjął na siebie niesamowitą odpowiedzialność.
Zorganizował wywózkę z Czechosłowacji, 669 dzieci żydowskich.
Był rok 1938 i Niemcy zajęli Kraj Sudecki, pogranicze czechosłowacko – niemieckie i czechosłowacko – austriackie.
Zaczęły się prześladowania Żydów, którzy uciekali w głąb kraju.
Przeczuwając realne zagrożenie, choć pewnie nie takie, jakim był Holokaust, pragnęli ocalić swoje dzieci.
Nicolas Winton wywiózł dzieci do Wielkiej Brytanii. Musiał sam znaleźć, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, sponsorów i każdemu dziecku zapewnić nowy dom i rodzinę.
Na koniec podobno sam nadzorował, aby każde dziecko trafiło do odpowiedniej, dla niego przeznaczonej rodziny.
Nie wiem czy jemu samemu osobiście groziło jakiekolwiek realne zagrożenie, ale całe tak ogromne przedsięwzięcie i przede wszystkim niewyobrażalna odpowiedzialność, dla osoby empatycznej i wrażliwej, trudna do udźwignięcia, to już jest obciążenie trudne nawet do wyobrażenia.
W całej historii jest jeden ważny szczegół.
Kiedy cała akcja, z powodu wybuchu wojny stała się niemożliwa do kontynuowania, Winton skupił się na swojej pracy, której zresztą przez cały czas nie porzucił i w dalszym ciągu pomagał innym.
Robi to zresztą przez całe swoje życie, a przeżył 106 lat. Pomagał ludziom starym i niepełnosprawnym umysłowo.
Pomaganie zawsze ma sens
W całej historii jest jeden ważny szczegół.
Kiedy cała akcja, z powodu wybuchu wojny stała się niemożliwa do kontynuowania, Winton skupił się na swojej pracy, której zresztą przez cały czas nie porzucił i w dalszym ciągu pomagał innym.
Robi to zresztą przez całe swoje życie, a przeżył 106 lat. Pomagał ludziom starym i niepełnosprawnym umysłowo.
A ten szczegół, o którym pisałam wcześniej?
Przez 50 lat od ostatniego transportu dzieci nikt nigdy nie słyszał o tym, co zrobił Nicolas Winton.
On nie opowiadał o tym nikomu, nawet swojej żonie, chociaż to ona właśnie odkryła dla świata jego tajemnicę.
Przypadkiem, podczas sprzątania strychu odkryła stare dokumenty, zdjęcia i spisy nazwisk.
„Tak naprawdę nie trzymałem tego w tajemnicy, po prostu o tym nie mówiłem” I tyle.
Uratował prawie 700 dzieci i nie miał potrzeby chwalenia się tym na lewo i prawo.
Więcej szczegółów na temat Sir Wintona znajdziecie na stronie Onet-u, albo na stronie http://www.nicholaswinton.com/
Chciałabym jakoś ładnie i efektownie zakończyć ten tekst, ale pchają się same banały, albo moralizatorskie teksty, których nie mam prawa wobec nikogo wygłaszać.
Dlatego zapytam po prostu: co o tym wszystkim myślicie?
Nie o tym czy pomaganie ma sens, bo ono zawsze go ma, tylko o tym, jaką formę takie pomaganie powinno mieć czy dobrze by było, żeby miało.
Kto ma ochotę, proszę śmiało pisać.