
Moje zapomniane marzenie

Wiecie, tym razem chcę Wam opowiedzieć o tym, jak zmienił się mój świat.
To się stało 25 marca tego roku.
Będzie prywata, ale tym razem, chociaż staram się raczej tego nie robić, zdecydowałam się opowiedzieć tylko o sobie.
Bo tym razem wydaje mi się to ważne. Dla mnie.
Wam może się to wydać trochę na wyrost, trochę histeryczne, no, ale skoro tu zaglądacie, to może trochę Was zainteresuje.
Zdecydowałam się opowiedzieć tylko o sobie, bo inaczej nie zrozumiecie tego, co chcę powiedzieć, kiedy piszę, że mój świat się zmienił.
To będzie długi wpis, może dwa, jeszcze nie wiem. Chcę dużo opowiedzieć, w dwóch słowach nie da się tego zrobić. Kto ma ochotę, zapraszam
Nie pamiętam już czy pisałam wcześniej o tym, że miałam kiedyś wielkie marzenie.
Pojawiło się, nie wiem skąd i było ze mną przez kilka szczęśliwych lat.
A potem zmusiłam się do tego, żeby o nim zapomnieć.
Chciałam być aktorką, robiłam wszystko co wtedy mogłam zrobić, żeby się nią stać.
Przełamywałam w sobie wiele oporów i strachów, bo byłam zawsze raczej nieśmiała i wycofana.
Wszędzie i do wszystkiego byłam ostatnia.
Bardzo jednak pragnęłam zostać aktorką, więc walczyłam.
I wygrywałam, co najważniejsze.
Przygotowywałam z przyjaciółmi spektakle i grałam w nich.
To był najwspanialszy czas w moim życiu. Te długie godziny, czasem do późnej nocy, spędzane na dyskutowaniu, dochodzeniu do sedna, do motywów działania postaci, które miało się zagrać.
Spieranie się i udowadnianie, że to właśnie tak, nie inaczej. To próbowanie ciałem, głosem, rekwizytem. Czasem radocha, która rozpierała od środka tak, że nawet, kiedy wracało się późno w nocy do domu, to i tak nie można było zasnąć.
Innym razem czarna rozpacz, bo wydawało się, że dalej się nie da, że nie wiadomo co robić, że się niczego nie wie, nie rozumie.
Jeszcze kiedy indziej taka cisza, jakiej nie było nigdzie indziej, kiedy coś zaczynaliśmy łapać, kiedy coś się rodziło.
Czasem straszne kłótnie, a innym razem takie porozumienie, jakiego nie miało się nigdy z nikim innym.
To nic, że był maj i świeciło słońce, my siedzieliśmy za ciężkimi, czarnymi kotarami, w kurzu unoszącym się w smugach światła i nie chciało nam się nigdzie iść.
A potem przedstawienie, paniczny strach przed wyjściem na scenę i wrażenie, że niczego się nie pamięta.
I występ podczas którego było się, jak w transie, a potem chwila ciszy i niepewności czy się podobało.
I szczęście. Niesamowite szczęście, którego nie da się porównać z niczym innym, kiedy okazywało się, że tak i dostawało się brawa.
Te chwile podczas samego spektaklu, kiedy czuło się, że się ich ma.
Tych wszystkich ludzi w ciemności. Że oni chcą wiedzieć, co będzie, że zaśmieją się, kiedy będziesz chciała i umilknął, kiedy dasz znak. To naprawdę się czuje.
A najcudniejsze było to, że mogłam być raz władczą żoną, która rządzi mężem i wszystkimi wokół, a innym razem małą kobietką, która miota się, kiedy nie ma obok niej silnego faceta.
A najdziwniejsze było to, że kiedy wchodziło się na scenę, to cały świat, jakby zatrzymywał się w miejscu. Pamiętam, że kiedyś porządnie dałam sobie w kość.
Ćwiczyłam czy jeździłam na rowerze, w każdym bądź razie nie mogłam się ruszać, tak bolały mnie wszystkie mięśnie. Chodziłam na sztywnych nogach, a o schylaniu się nie było mowy.
A mieliśmy spektakl.
Byłam zrozpaczona i w panice stałam za kulisami.
Wtedy wyszłam i nie wiem, jak to się stało, przez cały spektakl nic mnie nie bolało:-)
Przyszedł czas, że trzeba było podjąć decyzję co do przyszłości.
Było dla mnie oczywiste, że będę realizować moje marzenie.
Zdecydowałam się więc zdawać do Szkoły Teatralnej. To była w tym czasie jedyna droga na zawodową scenę.
Zdawałam raz, potem drugi i trzeci. Nie miałam nigdy planu B, a kiedy zdecydowałam się zdawać na psychologię, zabrakło mi 0,1 punktu i się nie dostałam:-)
Za każdym razem to samo: jest pani zbyt niska.
Interpretacja, świetna, dykcja nieskazitelna, ale ten wzrost. Mam 155 cm, a wtedy byłam jeszcze szczupłą blondynką z długimi włosami.
O co chodziło? Może jednak nie byłam taka dobra, jak myślałam? T
o było bardzo trudno przełknąć, nie wiedziałam co robić.
I wtedy zaproszono mnie do prywatnej szkoły, jednej z pierwszych wtedy w Polsce.
Nie miałam czym płacić, rodziców nie było na to stać, ale się zdecydowałam. Stawałam na głowie, żeby opłacić czesne, ale dałam sobie radę.
Tyle, że gra nie była warta świeczki. Szkoła była w tamtym czasie marna. To były absolutne początki, pierwszy rok działalności. Poza tym została założona po to, żeby ci, którzy wpadli na pomysł, mogli zarobić.
Już później powstało kilka innych szkół i niektóre naprawdę dobre.
Moja szkoła też zresztą się rozkręciła.
Koniec nauki. Żadnych referencji, żadnej pomocy.
Jeszcze wtedy nie kręciło się tylu filmów, a o przyjęciu do teatru bez dyplomu państwowej szkoły nie mogło być mowy.
Mój dyplom wydawał się trochę podejrzany.
Pamiętam te spojrzenia kilku dyrektorów teatrów, z którymi się spotkałam.
To nie to, co dzisiaj. Nie było talent show, ani castingów do roli.
Takie czasy.
Ja nie chciałam dać za wygraną i pojechałam w Polskę.
I to był dla mnie ostateczny cios. To, co zobaczyłam definitywnie pogrzebało moje marzenie o pracy w teatrze.
Kiedy wyobraziłam sobie siebie jako starzejącą się, samotną kobietę żyjącą w poczuciu straconych lat, niespełnioną zawodowo, marudzącą kolegom na złego dyrektora i opowiadającą o niespełnionym marzeniu zagrania w „Romeo i Julii”. Mieszkającą w malutkim mieszkanku z kaktusem na oknie, w rozpadającym się Domu Aktora, samotnie spędzającą święta, wiedziałam, że ucieknę.
I uciekłam. I próbowałam ułożyć sobie życie bez teatru i bez sceny.
Bywało różnie, tęskniłam zawsze.
Dzisiaj nie mogę powiedzieć, że żałuję tego, co przeżyłam, wręcz przeciwnie, ale dzisiaj mogę otwarcie przyznać się sama przed sobą do tego, że byłam tchórzem.
Że za mało walczyłam o swoje marzenie, że zbyt łatwo się poddałam.
Może gdyby był przy mnie ktoś, kto kopnąłby mnie porządnie w tyłek, byłoby inaczej.
Może gdyby moi przyjaciele nie wyjechali do swoich spraw.
No, ale wyjechali, a moi rodzice odetchnęli z ulgą, bo moim pomysłem byli przerażeni, choć mnie od niego nie odwodzili.
Od tej pory moje życie wyglądało, jak w tej piosence
z zastrzeżeniem, że nie było mowy o milionach i sukcesach w biznesie:-)
Tłumaczenie jest TUTAJ. Nie wiem czy dobre, bo nie znam na razie francuskiego.
Zawsze gdzieś to moje pragnienie bycia artystą we mnie było.
Kiedy była okazja, wzięłam udział w warsztatach w naszym teatrze. Super przeżycie i radość, jak dawniej.
Z przyjaciółmi organizowaliśmy przedstawienia dla dzieci w ramach festynów w dzielnicy, w której kiedyś mieszkałam.
Zapisałam się do chóru.
Ten chór tak naprawdę przez 4 ostatnie lata ratował mi życie.
Pozwalał mi, pozwala na dwie godziny w tygodniu oderwać się od wszystkiego. Znika wszystko, co mnie wkurza, co mnie martwi, znika moje zmęczenie.
Jest tylko moje ciało, moje zaciskające się gardło, z którym stale próbuję wygrać i coraz częściej mi się to udaje. Na chwilę:-)
Nieustająco poszukuję swojej przepony. Wiem, że gdzieś tam jest i na pewno kiedyś ją znajdę.
Bo wiecie, że śpiewać trzeba z przepony?
Ciągle jednak czuję, że brakuje mi czegoś, o czym zapomniałam.
Zapomniałam nawet, jak się nazywa.
Moje dziecko, to moje jedyne, wewnętrzne schowało się.
Dawniej pisałam wiersze, jakieś opowiadania, wymyślałam historie, w których mieszałam śmiech z płaczem, tańczyłam, śpiewałam.
To pewnie wszystko nie było dobre, ale dawało mi radość. Pamiętam, jak to pisałam, jakie uczucia się pojawiały, znikały, trzeba było je gonić. Raz udało się je dopaść, a innym razem nie i jakaś pustka zostawała.
Dawniej liście, albo chmury układały się w fantastyczne figury, widziałam samochody, które się uśmiechały, placek po odpadniętym tynku układał się w królewnę.
Zapomniałam o tym wszystkim, co kiedyś stanowiło moje życie i próbowałam się wpasować w jakieś nie do końca pasujące ubranie.
No, bo przecież mam 46 lat i muszę być poważna.
No, bo przecież jestem mamą. No, bo przecież…
Dlaczego? Ja się pytam, dlaczego ja nie mogę czuć?
Dlaczego ja nie mogę się wzruszać i płakać kiedy chcę i krzyczeć, kiedy chcę?
No? Dlaczego? I kto mi tego zabronił…?
I właśnie wszystko się zmienia.
I zmienia się zupełnie nieoczekiwanie dla mnie i w sposób, którego bym sobie nie wymyśliła.
Zmienia się za sprawą kogoś, kogo jeszcze 3 tygodnie temu wcale nie znałam, nie wiedziałam o jego istnieniu, właściwie o jej istnieniu.
Zmienia się i teraz już bardzo postaram się nie zapomnieć.
Nie będę już aktorką, a przynajmniej nie w tym znaczeniu, w którym kiedyś chciałam być, ale kto wie na jaki wpadnę pomysł? Bo najważniejsze, że sobie przypomniałam o tym, co dawało mi tyle radości i było tak ważne. Najważniejsze, że znowu będę mogła widzieć i czuć.
I co? Długo? Druga część będzie już za chwilę, bo przecież muszę wyjaśnić, o kim mówię. Odpoczywajcie zatem, bo też będzie długo, a może i dłużej:-).


Jeden komentarz
Pingback: